Nie ma szampan ze mną łatwo, ale to nic, i tak go uwielbiam. Ma w sobie to coś, to samo co każe Ci oglądać się za mijającą Cię maską Ferrari na ulicy i za czerwoną sukienką. Szampan jest sexy, pociąga! Jest jak młoda, atrakcyjna, zwariowana, ale kulturalna dziewczyna. Można na jej punkcie stracić zmysły, oszaleć!
W tym szaleństwie jest metoda, szczególnie jeśli ktoś inny sponsoruje ci tę przyjemność. Do naszej działalności popularyzującej bąbelki dołączyła firma Pernod Ricard, właściciel tak zacnych marek alkoholi jak Jacob’s Creek (australijskie wina), Mumm (szampany, którymi oblewają zwycięstwa kierowcy Formuły 1), Perrier-Jouët (wykwintne szampany). Przesyłka zawierała 6 różnych produktów, wypełnionych po brzegi bąbelkami.
Moim zadaniem było przygotowanie kilku potraw, które będą idealnie pasowały do tych win. Coś mi tu jednak nie pasowało. Jak to? Mam sam popijać szampana stojąc nad garami? Co to, to nie. Postanowiłem więc zaprosić kilku zaufanych przyjaciół. którzy równie jak ja lubią dobrze dobrze przygrzać i zjeść. No przynajmniej to ostatnie.
Wszystko miało odbyć się pewnej pięknej, słonecznej i upalnej niedzieli. Miał być piknik w jednym z warszawskich parków, miał być kocyk, 5 dań, gra w bule, badminton, schłodzony szampan, który wydawał się idealny by ugasić żar sierpniowego słońca. Czego chcieć więcej od dobrze spędzonej niedzieli? Kulminacja weekendu. Jak się okazało jednak, sprawiedliwościowi i ludowym przysłowiom stało się zadość – niedziela, dzień cwela… Niebo, chmurami zastąpiło, zbierało się na burzę, na deszcz. Zostaliśmy więc w mieszkaniu Fab Karolajny, która udostępniła apartament w celu przygotowania potraw na piknik, jak się później okazało pikniku w loggi.
Goście przybyli, godnie ubrani, paletki, koce pod pachą, więc trzeba było ich pomimo przeciwności losu godnie przyjąć. Nie będę już pisał i pokazywał na zdjęciach, że jednak po dwóch czy czterech butelkach rozścieliliśmy w końcu koc na podłodze w salonie. Mhm, zdjęcia do wiadomości redakcji..
Wracając do meritum. Zależało mi by impreza była zorganizowana z klasą, ale bez nadęcia. Mieliśmy się bawić na powietrzu, więc pomijając kwestię legalności tego zgromadzenia potrawy miały być proste, podawane na plastikowych talerzykach i kubeczkach, ale przygotowane z dobrej jakości składników. Jakbym zamknął oczy, widziałem sceny z filmu Maria Antonina i zdjęcia z prześmiewczego kanału na Tumblerze – Rich Kids od Instagram. Bo ja, drodzy państwo, piję szampana ironicznie.
Jak się okazało, każdy z zaproszonych gości miał swój unikatowy wkład w imprezę:
Kacper, już dawno zwolnił blogera Mr Vintage, co potwierdził swoim lekkim, piknikowym outfitem.
Agnieszka uczyła, niczym Jolanta Kwaśniewska bezę, jak otwierać szampana by nie uronić kropli. Ja bym pewnie wylał trochę by oddać cześć szampańskim bogom.
Adrian samodzielnie znalazł nową modę w męskim modelingu – male food design.
Fab Karolajna i Sandra swoim szaleństwem stanowiły idealną metaforę wybujałej natury win musujących
Czuję, że mój monolog od początku wieje dygresją. Co więc ugotowałem? Postawiłem na tzw. finger food. Coś co możesz porwać z talerza i przechodząc obok stołu, bo przecież nie będziemy siedzieli przy stole. Szampan kojarzy mi się z dynamizmem, potrawy powinny być dostępne na zawołanie.
Pierwsze na talerzu wylądowały moje popisowe (drugi raz je piekłem) kruche ciasteczka z anchois, parmezanem i czarnymi oliwkami. Krakersy te, są tak intensywnie pyszne w smaku, że równie dobrze można było by je zjeść same. Schować się z butelką szampana w szafie pożerając je na sucho. Nic z tego. Miało być z klasą i z kopyta, więc podałem je z kremem zrobionym z koziego sera, przykryte wędzonym łososiem lub czarnym kawiorem. Mało jadłem, gdyż tradycyjnie biegałem z nożem i lufą od aparatu. Cały ja.
Na drugi ogień poszedł łosoś, lecz z deka bardziej świeży bo surowy. Tatar z łososia podpatrzyłem w specjalnie zakupionej z okazji pikniku książki o kuchni francuskiej. Marynowany całą noc w morskiej soli i koperku z dodatkiem musztardy z Dijon. Wszystko to przykryte warstwą buforową cream cheese. Niestety nie było świeżych ostryg w sklepie (nie było nas na nie stać).
Czymś co mogę nazwać swoistym blockbusterem na przyjęciu były jednak mini quiche z cukinii, z zatopionym w środku kawałkiem gorgonzoli. Gwiazda wieczoru. Proste i genialne.
Ostatnim daniem, które nadawało się do fotografowania była tarta cytrynowa na deser. Niestety reszta potraw, czyli: bajgle z pieczonym kurczakiem i drożdżowy placek śliwkowy nie doczekały się końca baterii w moim Nikonie i będą się domagały powtórki z rozrywki, tym razem mam nadzieję na prawdziwym kocyku, w prawdziwym parku.
Wpis powstał przy współpracy z firmą Pernod Ricard, właścicielem marek win australijskich Jacob’s Creek oraz francuskich szampanów Mumm.
Autorem tekstu jest Tomek Czajkowski z bloga Magiczny Składnik.
]]>Do tego deseru świetnie sprawdza się wino musujące. Wiadomo. Jak do wszystkich truskawek. Może to być szampan jeśli cię stać, ale Lambrusco czy Prosecco też świetnie się sprawdzą.
Na szczęście w połowie lipca, kiedy piszę te słowa, można jeszcze dostać świetne truskawki. Wybierz te najładniejsze. Wszak potrawa ma głównie wartość estetyczną. Czekolada powinna być gorzka. Może być o 70% zawartości kakao. Można też eksperymentować i roztopić czekoladę z chlilli lub solą morską. Do odważnych świat należy!
Przepis: Truskawki w czekoladzie:
Wykonanie:
1. Truskawki opłucz i osusz delikatnie na ręczniku papierowym. Możesz zostawić szypułki. Będzie za co złapać.
Przepis pochodzi z bloga Magiczny Składnik
2. Zagotuj wodę w garnku, na to połóż metalową miskę i pokrusz czekoladę. Pozwól by roztopiła się na gładko. W tym momencie możesz poeksperymentować. Spróbuj dodać jakiegoś składniku by „wzbogacić” smak czekolady.
3. Truskawki maczaj w czekoladzie i układaj na talerzu szypułką do dołu. Gdy czekolada jest jeszcze gorąca, posyp migdałami i wstaw na godzinę – dwie do lodówki. Podawaj z winem musującym.
Bezy z truskawkami przywołują mi na myśl czasy mojego „terminowania” w restauracji w podlondyńskim Windsor. Z tej słynnej z królewskiego zamku miejscowości, wystarczyło przejść mostem nad Tamizą, by znaleźć się w Eton. Jest to miejscowość, w której mieszczą się prestiżowe szkoły z internatem, w których nauki pobierają dzieci angielskiej „wyższej” sfery. Wyobrażam sobie stołówkę w takim college’u, która serwuje pokruszone bezy z truskawkami, skąpane w doubble cream. Wszystko to, kiedy w mojej szkole szczytem deserowego wyrafinowania była kasza manna z syropem malinowym.
Teraz, w sezonie na truskawki, warto spróbować tego ultra prostego deseru. W wersji tradycyjnej, łamałem kilka bez, kroiłem truskawki w ćwiartki i zalewałem śmietanką. Simple as that! Ja jednak zamiast kremówki dodaję utarty, naturalny jogurt. Właściwie możecie do woli z tym eksperymentować. Można połączyć jogurt ze śmietanką, albo z serem mascarpone. Będą państwo zadowoleni. Do tego walory estetyczne truskawek są nie do przecenienia!
Deser świetnie komponuje się z kieliszkiem półsłodkiego Lambrusco.
Przepis: Jogurtowy Eton Mess (ilość porcji zależy od potrzeb):
Wykonanie:
1. Eton Mess można zrobić na sto sposobów. Ja pokruszyłem bezy, posiekałem truskawki i utarłem jogurt bałkański na gładką masę. Wszystko przekładałem warstwami w szklance. Nie wiem czy Wam się uda, ale życzę powodzenia!
Przepis pochodzi z bloga Magiczny Składnik
]]>